Kolejna powieść dobrze nam znanego Marka Krajewskiego. Tym razem autor doskonale roztacza w powieści mroczną aurę, ale „nie przytłacza” nią. Erynie, jako powieść, „wciąga”, mimo że momentami jest brutalna, okrutna, jednak to zupełnie nie odrzuca.
Akcja powieści toczy się w 1939 roku w przedwojennym Lwowie. Pewnego dnia w wychodku zostaje znalezione przez aptekarza ciało chłopca. Na miejsce zbrodni przybywa Edward Popielski, który początkowo nie chciał brać kolejnej sprawy. Na miejscu zbrodni zmienia jednak zdanie i zaczyna śledztwo. Po dokładnej sekcji zwłok okazuje się, że chłopiec nie umarł w wyniku ponacinanych ran - które morderca dokładnie umył - wtedy jeszcze żył, a zmarł na skutek skręcenia karku. Początkowo podejrzenia kierowane są pod adresem lwowskich Żydów, którzy mieli dokonać rytualnego mordu. Czy podejrzenia faktycznie są słuszne? Popielski, chcąc szybko złapać sprawcę, zawiera układ ze lwowskim gangsterem, czy wyjdzie mu to na dobre? Autor bardzo dobrze przedstawił przedwojenny Lwów, jednak na początku drażniły mnie lwowskie dialogi. Wraz z rozwojem akcji przywykłam jednak do baciarów i lwowskiego półświatka.
Dziennik Reni Knoll - trzynastoletniej Żydówki, mieszkanki Krakowa, potem krakowskiego getta - obejmuje zapiski od 16 maja 1940 do 1 września roku następnego i nie stanowi typowego dziennika, w którym można by odnaleźć skrupulatnie zebrane i opisane przykłady bestialskiego zachowania okupanta. To intymny notes, pamiętnik duszy nastolatki, którą represje dokonywane na Żydach obchodzą w równej mierze, co pierwsze miłostki, problemy szkolne czy kłótnie z koleżankami.
Renia opisuje więc potańcówki i prywatki u znajomych, wrażenia, jakie wywarł na niej chłopak w tramwaju czy zabawę z jej młodszą siostrzyczką. Jednak pomiędzy tymi, mogłoby się wydawać sielskimi obrazami dzieciństwa, dobijają się echa traumatycznych wydarzeń. Jeszcze zanim rodzina dziewczynki przeniosła się do getta, ta pisze o zakazie chodzenia przez krakowskie Planty, oznaczeniu wszystkich Żydów gwiazdą Dawida. Później – już w getcie – relacjonuje trudne warunki mieszkaniowe, podaje ceny produktów spożywczych.
Gra na wielu bębenkach Olgi Tokarczuk to zbiór niebanalnych opowiadań o… wszystkim. O relacjach pomiędzy matką i córką. O pożądaniu. Miłości. Fascynacji. Śmierci i przemijaniu. O wróżeniu z fasoli. Wieczorze autorskim. Dziewczynie lekkich obyczajów. Żurku w butelce czy najbrzydszej kobiecie świata. O bogactwie i marzeniach. Ironii losu.
Sama autorka jest zdania, że opowiadania są najcenniejszym gatunkiem, bo stają się niejako sprawdzianem dobrego warsztatu i eliminują słabych twórców. Muszą być nie tylko przewrotne i zaskakujące, ale też lapidarne, wymowne, powinny posiadać również punkt kulminacyjny i przesłanie. Myślę, że żadnej z wymienionych cech nie brakuje opowiadaniom pani Tokarczuk; a mnogość podejmowanych tematów sprawia, że każdy tu znajdzie coś dla siebie.
Autor w Opowieściach…przenosi czytelnika w krainę nieco trącącą mityzmem, gdzie świat niejako się zatrzymał, gdzie nie ma wyraźnej granicy pomiędzy przeszłością, teraźniejszością a przyszłością.
Mieszkańcy tejże krainy to prości ludzie, którym przyszło zmierzyć się z przełomowym wydarzeniem. Otóż, ich monotonne, ale jakże poukładane życie zostaje zburzone w chwili, gdy upada komunizm, a miejscowy PGR zostaje zlikwidowany.
Opisy ich życia, drobne sukcesy i większe porażki Stasiuk konstruuje wręcz z namaszczeniem – chłodno, precyzyjnie, rzeczowo, ale i plastycznie, uwzględniając przy tym masę szczegółów. Dzięki temu czytelnik „wchodzi” niejako do kręgu znajomych narratora i przygląda się wraz z nim życiu tych ludzi, które obfituje w liczne bijatyki, pijackie libacje, nieliczne chwile uniesień, częstsze momenty zwątpienia czy stagnacji.