W pewnej małej wiosce, położonej daleko za miastem, żył biedny starzec - na imię mu było Jan. Nie miał on rodziny, a całe dnie spędzał w swoim ogrodzie przed domem. Siadał wówczas na ławeczce pod spróchniałą jabłonią i wsłuchiwał się w cichą codzienność. Czasem odwiedził go jakiś przyjezdny gość z pytaniem o drogę. Czasem do jego sadu przychodziły dzieci, żeby zebrać dorodne jabłka, które spadły już z drzew. Zawsze podczas tych krótkich dość wizyt na jego twarzy gościł wyraz grymasu i zniecierpliwienia.

Nie wiedział, co to radość, nie umiał się cieszyć życiem. Nie potrafił kochać, więc nie był przez nikogo kochany. Obca mu była nadzieja i wiara. Odwrócił się od ludzi, od Boga. Liczył tylko na siebie i na nikogo więcej. Nie obchodziły go sprawy dziejące się na świecie, już nic nie było w stanie go zaskoczyć. Gdy Jan przechadzał się po sadzie, wzrok miał wbity w ziemię. Nie zaszczycił nawet jednym, krótkim spojrzeniem nieba - tego lazurowego kryształu, który Bóg również dla niego oczyszczał obłokiem chmur. Mimo tych wszystkich dziwaczności, ludzie uważali go za człowieka mądrego, dlatego często się go radzili w trudnych sprawach.

Pewnego razu przyszli do niego młodzi ludzie, którzy nie potrafili słownie określić definicji szczęścia. Nie wiedzieli, co robić, aby to upragnione uczucie osiągnąć. On im na to odpowiedział, że szczęście jest wynalazkiem głupich i do pełni życia nie jest nikomu potrzebne. Czemu zaś ludzie, którzy doznali lub doznają tego uczucia na co dzień, dzielą się tym z innymi? Na to pytanie starzec już nie odpowiedział, odwrócił się do gości plecami, dając znak, żeby odeszli. Kiedy został sam, stał tak przez niedługi czas, a później wyszedł z domu. Gdzie? Tego chyba nikt nie wie.

Ludzie lubią komentować wszystko i wszystkich, stojąc z boku, z daleka od spraw. Nie zastanawiają się nad tym, że tak naprawdę nic nie wiedzą, nie są w stanie albo nawet nie chcą zrozumieć sytuacji, w jakiej jest obecnie dana osoba. Nie dziwmy się więc, że ów starzec unikał ludzi jak ognia. Uciekał przed rozmową, nawet przed zwykłym dzień dobry, bał się plotek, niedomówień. Oni tak naprawdę nic o nim nie wiedzieli, stale snuli jakieś domysły, przypuszczenia, ale w rzeczywistości to była tylko ich czysta fantazja.

Człowiek z reguły rodzi się dobry, dopiero potem pod wpływem doświadczeń, towarzystwa, w jakim dorastał, zmienia się na gorsze. Jaki los, jaka przykrość spotkała tego człowieka, który tak odciął się od świata? Tego nikt nie wie, prócz jednej, małej dziewczynki. Przychodziła do Jana prawie codziennie, siadała obok niego na ławeczce, ale nigdy nie zamienili ani jednego słowa. Kiedyś dziewczynka przyszła do jego sadu razem z innymi dziećmi. Tamte się śmiały, biegały i zbierały jabłka, lecz ona nie brała udziału w ich igraszkach. Wpierw poszła jak zwykle przysiąść na moment obok Jana, a później ni stąd ni zowąd poderwała się i pobiegła w stronę jednego drzewa, pochyliła się, by chwycić w dłonie piękne, dorodne jabłko. Chwilę stała zamyślona, aż wreszcie wróciła ze zdobytym smakołykiem na swoje miejsce. Patrzyła w owoc, obracając je w ręce i wyobrażała sobie, że jest to najpyszniejsze i najpiękniejsze jabłko na świecie. Z zamyśleń wyrwał ją okropny kaszel starca siedzącego tuż obok niej. W tym momencie do tej małej dziewczynki dotarło, że ten Jan, którego niegdyś się bała, który nieraz krzyczał na jej przyjaciół, teraz stał się jej bliższy niż kiedykolwiek. Wiedziała, że jest on bardzo samotnym i nieszczęśliwym człowiekiem, myślała, że nie ma on żadnej rodziny, lecz przypomniała sobie, że pewnego razu przyjechał do niego jakiś człowiek, ludzie mówili, że to podobno brat. Rozmawiali w ogrodzie i sąsiadka niby przypadkiem usłyszała, co konkretnie mówili (tak to już jest z tą ludzką ciekawością). Następnego dnia cała wieś aż huczała od plotek o tych odwiedzinach. Podobno temu bratu to firma padła. Chciał wykupić od biednego Jana jego chałupę, którą by wyremontował. Starzec za żadne pieniądze nie chciał się na to zgodzić, wprawdzie ten cały gość to mu mieszkanie w mieście oferował, ale do ugody nie doszło. Pokłócili się, a brat odjechał z piskiem opon i tyle go widzieli. Powodów decyzji starego Jana dokładnie nie znano, ale można było się ich domyślić - sad, ogród i wspomniana wcześniej ławeczka pod jabłonią. Po tej wizycie dziewczynka przyszła jak zwykle do Jana, ale go nie zastała w domu. Usiadła na schodkach i czekała, ale gospodarz nadal nie nadchodził. Wtedy zdecydowała, że pójdzie się przejść i potem wróci tu znów. Miała swoje ulubione miejsce w lesie nad rzeczką, gdzie spędzała wolny czas. Lubiła wędrować krętą ścieżką wiodącą do jej tajemniczego świata, który jest tylko dla niej. Przedzierała się przez rozgałęzione drzewa i zarośla, a po drodze zrywała leśne kwiaty i owoce. Wreszcie dotarła na miejsce, zamknęła oczy, głęboko odetchnęła świeżym powietrzem, nagle usłyszała cichy trzask gałęzi. Otworzyła oczy i ujrzała siedzącego na kamieniu starego Jana, który zamyślony nawet nie zauważył jej obecności. Odruchowo podeszła do niego, usiadła obok, ale o nic nie pytała, wtedy staruszek niespodziewanie zaczął ujawniać jej od słowa do słowa swój życiorys.

Dzieciństwo miał nieciekawe, matka schorowana, ojciec pijak dorabiał na budowie, a w domu czworo rodzeństwa. Pamięta nadal i będzie pamiętał do śmierci awantury ojca i chwile niepewności - czy dzisiaj będzie bił, czy nie. Wspomnienia, które chciałby zapomnieć nadal siedziały i kłębiły się w jego głowie, nadal żyją swoim życiem. Do szkoły wstydził się chodzić z podbitym okiem, koledzy wtedy nie szczędzili mu ironicznych komentarzy. Po skończeniu szkoły podstawowej musiał iść do pracy, żeby zarobić na utrzymanie domu i rodziny. Ojciec zginął w wypadku na budowie, a matka nie była w stanie robić najprostszych czynności, większość dnia spędzała na odrabianiu lekcji z dziećmi albo spaniu. Całe utrzymanie spadło na głowę młodego chłopaka, którego marzenia i plany zniknęły gdzieś we mgle. Starał się nie myśleć o tym, co przyniesie jutro, wtedy jeszcze potrafił żyć chwilą. Na jego barkach spoczywała wielka odpowiedzialność, zarówno fizyczna, jak i psychiczna. Wraz z biegiem lat całe jego życie stawało się coraz to bardziej szare. Matka umarła, gdy Jan miał dwadzieścia lat, wtedy przeżył ciężkie załamanie, stracił pracę, a jego młodsze rodzeństwo zostało zabrane do sierocińca i trafiło do rodzin zastępczych. Nie starał się odzyskać dzieci, bo wiedział, że tam gdzie są obecnie, żyje im się lepiej. Do czterdziestego roku życia mieszkał w rodzinnym domu i pracował w zakładzie meblowym. Na życie starczało mu tyle, ile zarabiał, nie miał wygórowanych wymagań. Jednak życie nie może być przecież całe usłane różami, los lubi płatać figle. Zakład, w którym pracował z dnia na dzień upadał, szef nie miał z czego zapłacić pracownikom zaległych pensji. Musiał podzielić swoje ziemie, aby spłacić długi. Jan dostał w posiadanie dość sporą posesję na kilkadziesiąt hektarów z małym domkiem letniskowym. Nie każdemu podobała się taka zapłata, ale co było robić, trzeba było brać i cieszyć się chociaż z tej ziemi.

Po wyprowadzce na wieś, bezrobotny, całe swoje życie spędzał, nudząc się na progu domu i patrząc w ziemię. Powoli jego zgorzknienie i złość przelewał na najbliższe otoczenie, które zmieniał w ponury zakątek, gdzie nie rosły kwiaty i nie śpiewały ptaki, a wiał chłodny wiatr pesymizmu. Z braku zajęcia zbudował sobie ławeczkę, gdzie przesiadywał całe dnie. Miłość, dobroć i wielkoduszność tym śmiertelnym podmuchem więdły i wysychały.

Dziecko chciało pocieszyć biednego starca, lecz ten nie potrzebował litości. Wstał i z kamienną miną odszedł bez słowa. Dziewczynka tego dnia już nie poszła odwiedzić Jana, siedziała na brzegu rzeczki i płakała, wzruszona jego opowieścią. Czuła się taka bezsilna. Wyjęła z kieszeni różaniec, który zawsze przy sobie nosiła i zaczęła się gorliwie modlić przez łzy. Prosiła Pana o wsparcie dla starca, który żył tylko z przymusu i nie potrafił cieszyć się życiem. Jej łzy jak kryształki spływały po małej twarzyczce jedna po drugiej. Wtedy Bóg zlitował się nad tą bezsilną istotą, zawołał dziecko i powiedział:

- Pójdź i ucałuj tego biednego staruszka.

Dziewczynka podziękowała Panu z całego swojego małego serduszka i poszła uczynić to, co jej Bóg poradził. Biegła przez ścieżkę nie zatrzymując się ani na chwilę. W końcu dotarła do furtki prowadzącej do ogrodu Jana, otworzyła ją i zatrzymała się na chwilę zadyszana. Gospodarz zobaczył ją przez okno i wyszedł dowiedzieć się, o co chodzi. Wtedy dziecko objęło swymi delikatnymi rączkami szyję starca i wcisnęło wilgotny, głośny pocałunek na jego pomarszczonej twarzy. Wówczas staruszek po raz pierwszy w życiu zdumiał się. Jego podejrzliwe oczy nagle zabłysły. Jeszcze nigdy w życiu nikt go nie pocałował. W ten sposób otworzyły mu się oczy na świat, a potem umarł, uśmiechając się.

Czasami rzeczywiście wystarczy jeden pocałunek, jedno „ Kocham Cię”, nawet takie wyszeptane. Jedno nieśmiałe „dziękuję”, jedna szczera opinia. To tak bardzo ułatwia uczynienie kogoś szczęśliwym.

Dlaczego więc tego nie czynimy?

Aleksandra Halicka, kl. 1B