Ciężkie odgłosy maszynerii okrętu przebijają się przez kurtynę ciszy. Ze spowitego mgłą oceanu wyłania się wyspa, a nad nią łypiąca złowrogo latarnia. W tle słychać coraz to bardziej narastające dźwięki syreny przeciwmgielnej. Dwójka bohaterów spogląda obojętnie na coraz wyraźniejszy krajobraz. Tak zaczyna się jedno z najbardziej przełomowych dzieł wygasającej dekady, tak zaczyna się „Lighthouse”.

Reżyser filmu, Robert Eggers, połączył różne gatunki, by stworzyć coś, co zaistnieje na zawsze w historii kinematografii. Doświadczymy więc huśtawki wariantów oferowanych przez filmy, od horroru po komedię, idealnie dopięte przez świetną grę aktorską Willema Dafoe i Roberta Pattinsona. A wszystko to doprawione minimalistyczną oprawą dźwiękową i pięknymi, czarno-białymi ujęciami w kadrze 1.19:1 (co daje nam niemal idealny kwadrat i nawiązuje do klimatu filmów z końcówki lat 20. XX wieku).

Pierwsze, co po seansie zapadło mi w pamięć, to prześwietna gra aktorska obu artystów. Dafoe, jako stary kapitan, swoją wręcz teatralną grą zatapia nas w odmętach mrocznego świata. Każdy monolog i dialog wywoływał u mnie ciarki na plecach oraz poczucie głębokiego strachu. Świetna gra wzrokiem i ciałem pozwalają pokazać, że <do pewnego czasu> to on tutaj rządzi, wywołuje wręcz uczucie "zaszczucia i niemocy", by wieczorami przy wysokoprocentowym trunku zmienić się w swojskiego starszego pana, który podniesie na duchu przejmującymi opowieściami z młodości. Cały czas jednak postać ta jest dla nas bardzo tajemnicza. Z pomocą przychodzi nam drugi z aktorów, Pattinson wcielający się w rolę nowego pracownika latarni, Ephriama Winslowa, który jest tak samo zagubiony jak my. Pozwala to nam na utożsamienie się z bohaterem. Tak samo jak u Dafoe, wszelkie emocje na twarzy aktora są niebywale czytelne, każdy ruch wargi, oczu czy też ręki jest bardzo imersyjny. Sama rola dla Roberta Pattinsona jest swego rodzaju "odkupieniem" po jego wątpliwych występach w mało ambitnej serii "Zmierzch". Podsumowując, obaj panowie spisali się na medal, mogę śmiało stwierdzić, iż zagrali swoje "role życia".

„Lighthouse” to film trudny, nienadający się do obejrzenia w niedzielny wieczór czy też z grupką znajomych. Żeby oddać jego klimat, najlepiej jest go obejrzeć w kompletnej ciszy i w zaciemnionym pokoju. Trudno mi opisać, jak bardzo imersyjny jest świat przedstawiony przez Eggersa. Jednocześnie mętny i przejrzysty, odpychający i niepokojąco wciągający, obcy i tak bardzo znajomy. Monochromatyczna kolorystyka wizji reżysera jeszcze mocniej pogrąża nas w odmętach szaleństwa. Sam styl kręcenia filmu może być interpretowany jako część jego fabuły, przywołuje bowiem dawne demony kina niemego. Reżyser zamyka nas wręcz w klatce stworzonej ze specyficznego kadru. Poczucie niepokoju nie opuszcza nas nawet na moment. Do tego dochodzi oprawa audio, która w swojej prostocie budzi w nas rodzaj pierwotnego lęku. Ciężkie, metaliczne dźwięki pracy maszyn, opresyjne odgłosy zegara czy też wycie syreny przeciwmgielnej potrafią wywołać chwilową paranoję. Użyte zostały również dźwięki rogu i bębna, które wywołują wrażenie, jakby cała siła natury zwróciła się przeciwko nam. Oprawa audiowizualna stwarza więc wrażenie pobytu na wyspie razem z bohaterami dzieła.

Obraz jest sztuką w czystej postaci. Każdy widz będzie interpretował go inaczej, wszyscy odnajdą tam mroczny pierwiastek swojej duszy. Produkcję można śmiało porównać do rodzaju przypowieści, zaś tytułowa latarnia jest owiana tajemnicą, niepokojem, a nawet pożądaniem. Gra ona bowiem rolę "zakazanego owocu", który jest sednem akcji napędzającej film. Czymś, czego zagadkę będziemy musieli odkryć sami...

 

Mateusz Chrustowicz, kl. 2E