16 lipca 1945 roku z portu San Francisco wypływa amerykański ciężki krążownik USS Indianapolis. Na jego pokładzie znajduje się tajny ładunek, który ma zakończyć II wojnę światową. Okrętem dowodzi komandor Charles B. McVay i jako jedyny zna zawartość tajnego ładunku. Dalsza historia okrętu to przykład ludzkiego nieszczęścia oraz tego, że z pozoru nieistotne decyzje mogą być bardzo brzemienne w skutkach. Oto historia, która pochłonęła setki, w dalszej perspektywie nawet setki tysięcy ofiar i zakończyła się sądem wojennym. Oto historia ostatniej misji USS Indianapolis.

W lipcu 1945 roku II wojna światowa wreszcie dobiegała końca. III Rzesza już skapitulowała, a po drugiej stronie globu Amerykanie obierali już na cel macierzyste wyspy Japonii. Niegdyś potężnej marynarce kraju Kwitnącej Wiśni teraz ledwo starczało paliwa, by zaopatrzyć resztki swojej floty. Japończycy nie zamierzali jednak się poddać. Podczas walk o liczne wyspy Pacyfiku, w większości przypadków zamiast złożyć broń rzucali się na nieprzyjaciela z katanami w dłoniach, pomimo iż wiedzieli, że nie mają szans z przeciwnikiem uzbrojonym w broń maszynową i automatyczną. Mimo tego nienormalnego połączenia fanatyzmu i odwagi nic nie mogło zatrzymać Amerykanów przed zwycięstwem. Japończycy na wyspach macierzystych głodowali, a fabryki były odcięte od dostaw surowców z wcześniej podbitych terenów. Mimo to dowództwo armii Stanów Zjednoczonych wiedziało, że wróg woli śmierć głodową niż dobrowolne złożenie broni. W takim wypadku armia Cesarstwa musiałaby zostać wybita praktycznie do zera, a to oznaczało olbrzymie straty dla USA. Rozwiązaniem tego problemu miała być bomba atomowa. Tutaj pojawiał się jednak kolejny problem. W tamtym okresie była to broń prototypowa, a prace nad jej rozwojem odbywały się tysiące kilometrów od wrogiego terytorium. Trzeba było więc gotowy „produkt” przenieść zdecydowanie bliżej terytorium nieprzyjaciela. Wiązało się to jednak z dużym ryzykiem, bomba mogła ulec awarii podczas transportu. Zdecydowano się więc sprowadzić broń w częściach i złożyć ją tuż pod nosem Japończyków. Sprowadzenie wszystkich komponentów musiało się odbyć w całkowitej tajemnicy przed wrogiem, który zapewne rzuciłby do walki wszystko to, co zostało z jego fanatycznej armii, by zatrzymać Amerykanów przed użyciem nowej broni, która potencjalnie zagrażała całemu krajowi. Najważniejszym składnikiem był radioaktywny uran, który odpowiadał za siłę i zarazem śmiercionośność całej bomby. Zadanie dostarczenia tego składnika przypadło jednemu z dwóch krążowników typu Portland, znajdującemu się akurat w porcie, USS Indianapolis.

Okręt wypłynął z portu w San Francisco 16 lipca 1945 roku. „Indy” miał się udać na wyspę Tinian znajdującą się w archipelagu Marianów Północnych, płynąc drogą przez Pearl Harbor. Indianapolis miał płynąć bez eskorty. Decyzję taką podjęto z kilku powodów, m. in. uważano, iż jednostka może poradzić sobie z ewentualnym zagrożeniem, a na dodatek większe skupisko okrętów może przykuć uwagę nieprzyjaciela. Zaledwie 74 i pół godziny później krążownik był już w Zatoce Pereł. Następnie ruszył na Tinian. Dotarł tam 26 lipca. Po oddaniu ładunku garnizonowi na wyspie następnym celem okrętu miały być Filipiny, gdzie miał on dołączyć do reszty floty i kontynuować działania militarne przeciwko Japonii. Przed wypłynięciem komandor McVay poprosił dowództwo o przyznanie eskorty, płynął wszak w rejon otwartych działań wojennych, a na dodatek nie posiadał już równie cennego co tajnego ładunku. Dowództwo odmówiło, twierdząc, że misja, jaką powierzono jednostce, jest zbyt tajna, by angażować dodatkowe okręty nawet w tym momencie zadania. Dodatkowo jeden okręt z pewnością trudniej byłoby zauważyć niż płynącą razem z nim eskortę. Tak więc USS Indianapolis udał się w samotną podróż w kierunku Filipin. Początkowo nic nie zapowiadało tragedii. Z racji, iż okręt płynął sam, komandor McVay rozkazał wykonywanie charakterystycznego manewru zwanego zygzakowaniem. Okręt płynął raz w lewo, raz w prawo, by utrudnić ewentualne trafienie torpedą. Dowódca pozwolił również, na prośbę załogi, przewietrzyć okręt, otwierając większość śluz i bulaj. Tuż po godzinie 20:00, 29 lipca, McVay nakazał przerwać zygzakowanie i zwiększyć prędkość. Noc była bardzo pochmurna, a widoczność słaba. Kilka minut po północy niebo rozjaśnił księżyc, a sylwetkę okrętu dostrzegł dowódca japońskiej łodzi podwodnej I-58, Mochitsura Hashimoto. Gdy zobaczył pojedynczy okręt płynący bez eskorty, wprost nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Od razu posłał w stronę „Indy” sześć torped. Jedna ugodziła okręt w dziób, a druga w segment, gdzie znajdowała się maszynownia. Natychmiast zgasły wszystkie światła, a do wnętrza zaczęła wlewać się woda. Dwanaście minut później USS Indianapolis, który przedtem przetrwał dziesięć wielkich bitew, po prostu przestał istnieć. Komandor McVay był jedną z ostatnich osób opuszczających pokład. 300 osób z 1195 zginęło bezpośrednio od wybuchów lub zatonęło razem z okrętem. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Nękani przez rekiny zwabione krwią rannych, odwodnieni i głodni, wszyscy ocaleli członkowie załogi dryfowali na wodach Pacyfiku. Według różnych szacunków, pożartych przez rekiny mogło zostać nawet 150 marynarzy. Reszta powoli padała z wycieńczenia, braku wody i pożywienia. Koszmar ten dobiegł końca dopiero 2 sierpnia, kiedy rozbitków zauważył bombowiec Lockheed Ventura prowadzący patrol przeciwko okrętom podwodnym. Samolot wezwał na pomoc łódź latającą Catalina. Ta podjęła 56 ocalałych i również poprosiła o dalszą pomoc. Na ratunek ruszył samowolnie niszczyciel USS Cecil J. Doyle. Ostatecznie, udało się ocalić 316 osób. Dla komandora McVaya nie był to jednak koniec przykrej historii.

Oczywiście, zważywszy na klauzulę tajności całej operacji, nie mogło być mowy o tym, że ktokolwiek z wyższego dowództwa popełnił jakikolwiek błąd, doprowadzając do zatonięcia USS Indianapolis. Trzeba było więc znaleźć przysłowiowego kozła ofiarnego i obarczyć go odpowiedzialnością. Padło na najwyższego stopniem oficera i dowódcę jednostki Charlsa B. McVaya. Dodatkowym nieszczęściem dla komandora okazał się fakt, iż dowódcą operacji morskich marynarki USA w tamtym okresie był admirał Ernest King, który miał zatarg z ojcem McVeya. Jak można się domyślić admirał bez skrupułów oskarżył go o rażące zaniedbania, które ostatecznie przyczyniły się do zatonięcia jednostki oraz o zaniedbania przy akcji opuszczania okrętu. Sąd nie wziął natomiast pod uwagę, że „Indy”, płynąc w rejon działań wojennych już bez tajnego ładunku, i tak nie otrzymał stosownej eskorty. Na dodatek przed zatonięciem załodze udało się wysłać sygnał SOS aż trzy razy, podając przy okazji dokładną pozycję. Niestety, sygnał został zignorowany przez inne jednostki. Nie pomogły również zeznania samego Hashimoto, który bronił komandora McVaya. Dodatkowo powołany do tej sprawy biegły i jednocześnie jeden z najlepszych dowódców łodzi podwodnych, komandor Glynn R. Donaho, również nie dopatrzył się zaniedbań, które miałyby poważnie obciążyć dowódcę jednostki. Mimo to sąd wojenny uznał komandora Charlsa Butlera McVaya za winnego katastrofy okrętu USS Indianapolis. Karą miała być utrata punktów potrzebnych do awansu. McVay poczuł się zdradzony, a decyzja sądu wywołała liczne kontrowersje wśród ocalałych członków załogi oraz innych marynarzy US Navy. Wyrok ten uchylił w grudniu 1945 nowy szef operacji morskich, admirał Chester Nimitz. Nie miało to już jednak większego znaczenia. McVey w 1949 roku odszedł na emeryturę i osiadł w Lichtfield. Po śmierci żony, 6 listopada 1968 roku popełnił samobójstwo. Podobno do ostatnich dni życia otrzymywał pełne nienawiści listy od rodzin zmarłych w katastrofie marynarzy. Jego podkomendni twierdzili, iż to właśnie komandor jest ostatnią ofiarą katastrofy USS Indianapolis.

Tak zakończyła się historia okrętu i jego komandora. Myślę, że śmiało można powiedzieć, iż USS Indianapolis walnie przyczynił się do pierwszego, militarnego użycia bomby atomowej. Ale czy za katastrofę, która spotkała ciężki krążownik, jest odpowiedzialny jego dowódca i czy wyrok, jaki zapadł w jego sprawie, był sprawiedliwy? Myślę, że i tak każdy będzie miał na ten temat własne, subiektywne zdanie.

 

Bartłomiej Rydzewski, kl. 2AG