Nieszczęśliwa miłość, pieniądze i tzw. high life. Banał. Jednak tylko tyle wystarczy, by przyciągnąć do kin tysiące, ba… miliony widzów na całym świecie. Co gorsza, jak się okazuje, tylko tyle wystarczy również, by obsypać film tak prestiżowymi nagrodami, jak Oscar czy BAFTA… Wielkie pieniądze, odpowiednia reklama i znana twarz na plakacie to widocznie przepis na sukces. Szkoda, bo po „Wielkim Gatsbym” spodziewałam się naprawdę wiele…

Kiedy w maju 2013 roku na ekranach kin pojawił się „Wielki Gatsby”, publiczność oszalała. Ponieważ jednak nie jestem wielką fanką kinematografii, film obejrzałam dopiero po 3 latach od premiery. Z wielką miską popcornu i równie wielkimi oczekiwaniami usiadłam wygodnie w fotelu i rozpoczęłam seans. Początek wydawał się obiecujący: piękni aktorzy, olśniewające stroje, muzyka i atmosfera tajemniczości, rozpostarta wokół głównych postaci, intrygowały, zadziwiały, zachwycały. Z czasem jednak zaczęły wydawać się przerysowane, a nawet zupełnie nierealistyczne: nadto uwspółcześnione. Brak jakiegokolwiek rozwoju akcji przez większą część filmu potęgował negatywne odczucia. Do tego gra aktorska Leonarda nie zachwycała, co zawiodło mnie chyba najbardziej, bo sądziłam, że od kogoś, kto kilka lat później otrzymał nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej, mogę oczekiwać dużo.

Film, którego akcja rozgrywa się w Nowym Jorku szalonych lat 20. XX wieku, opowiada historię pięknej, ale rozpuszczonej Daisy i pochodzącego z biednej rodziny, zakochanego w niej Jay’a Gatsby‘ego, który powraca po 5 latach rozstania i jako nieznany nikomu milioner szuka kontaktu z zamężną już dziewczyną. Nawiązuje się między nimi tragiczny w skutkach romans, który w międzyczasie odsłania prawdziwe oblicze tytułowej postaci. Okazuje się bowiem, że Gatsby, pomimo swej wielkoduszności i romantycznej natury, ma też wiele wad. Jest człowiekiem bezwzględnym, pozbawionym jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego. Podobnie Daisy z czasem wydaje się coraz bardziej zepsuta, niegodna związku umotywowanego prawdziwym, gorącym uczuciem. Historia, mająca jak sądzę wzruszyć, ostatecznie stała się głupią, na dodatek pretensjonalną opowieścią o tym, jak nowobogacki cwaniaczek z gigantycznym ego i jednocześnie niewiele mniejszym  kompleksem mniejszości próbuje udowodnić całemu światu, że jest wart więcej niż wszystkie skarby III Rzeszy razem wzięte. Film jest opowieścią o hulaszczym życiu elit, o kobietach ceniących pieniądze ponad wartości moralne, hipokrytkach pozujących na damy i prostakach o wygórowanym mniemaniu. O miłości, której nigdy nie było. A to wszystko w pięknej oprawie, która wzbudza w przeciętnym widzu nie odrazę, a zachwyt nad lekkim stylem życia gwiazd i biznesmenów dwudziestolecia międzywojennego. Budzi tęsknotę za przyjemną egzystencją, w której wszystko przychodzi łatwo, bo na puentę poświęcono tylko ostatnie 20 minut. Historia, mająca stanowić przestrogę i naukę, została przyćmiona przez wszystkie niepotrzebne (i wydłużające film!) ozdobniki, bogate przyjęcia i drogiego szampana, niepozwalającego dostrzec, jaki naprawdę był świat Wielkiego Gatsby`ego.

Może jednak wszystkiemu winny jest odbiorca, który coraz częściej poszukuje lekkiej rozrywki, a nie głębszego przesłania. Może scenarzyści wychodzą naprzeciw potrzebom współczesnego kina. Postanowiłam to sprawdzić i pomimo złych doświadczeń, sięgnęłam po ekranizację „Wielkiego Gatsby’ego” z roku 1926.

Naturalnie, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to realia epoki, które ze względu na czas kręcenia, nie mogły zostać niezachowane, co jednak wcale nie umniejszyło wartościom estetycznym zaprezentowanych przyjęć czy bogato wyposażonych wnętrz. Uwagę zwróciła także długość filmu, która była znacznie mniejsza i sugerowała skupienie się reżysera (Herberta Brenona) na najważniejszych dla zrozumienia fabuły wątków, co miało duże znaczenie ze względu na to, że mamy do czynienia z kinem niemym. Jest to jednak także powód, dla którego trudno porównywać obie produkcje. Pierwsza z nich utrzymana jest w innym stylu, który dla dzisiejszego odbiorcy wydaje się zabawny i wzbudza mniejszy zachwyt niż u widza sprzed prawie wieku. Trzeba jednak wziąć pod uwagę możliwości i sprzęt, jakim dysponowali ówcześni twórcy. Także przedstawiona historia może być uznana za kompletnie inną od tej ukazanej przez Baza Luhrmanna. Jej momentami przerysowane sceny mają w sobie więcej uroku, zdają się wprowadzać na ekran prawdziwy nastrój czasów amerykańskich szaleństw i prohibicji. Mają w sobie więcej prawdy, choć szczerze mówiąc, niestety szybko nudzą przyzwyczajonego do szybkich zwrotów akcji, charakterystycznych dla klasycznego holywoodzkiego kina, widza.

W skali od 1 do 5 pracę twórców ostatniej wersji Gatsby’ego (tu warto dodać, że wersji było aż 5) oceniam na 2 punkty. Potencjał niewątpliwie mogącej nieść wiele wartości opowieści nie został wykorzystany przez reżysera, skupiającego uwagę na wszystkim z wyjątkiem opowiadanej historii. „Wielki Gatsby” w jego wykonaniu to przede wszystkim dla mnie wielkie rozczarowanie. Wersja z 1926 roku właściwie również nie jest aż tak zachwycająca. Z wielką chęcią sięgnę jednak po książkę, na której podstawie napisano scenariusze obu filmów.

 

Natalia Gębka, kl. 1H

 

Źródło zdjęcia:

http://kinodlaciebie.pl/wielki-gatsby-2013/