Luty to zimowy czas, kiedy dzieci zjeżdżają na sankach z osiedlowych „górek” lub całymi rodzinami wybierają się na narty. To czas, gdy wiatr i mróz docierają często do każdego skrawka ciała (mimo że osłonięte jest swetrem i szalikiem od babci, dwiema parami skarpet i grubą kurtką) i mrożą kości. Luty to czas, kiedy maturzysta myśli, że „uff, dwa miesiące do końca”, a potem słyszy to samo od swoich znajomych i rodziców, nauczycieli czy korepetytorów i zamiast cieszyć się z szybszego końca roku szkolnego, boi się i nasłuchuje… Nasłuchuje nadchodzącej wielkimi i ciężkimi (niczym żarty, które niechybnie się tu pojawią) krokami matury, kryjącej się pod tym jakże optymistycznym dla gimnazjalisty czy młodszego ode mnie licealisty stwierdzeniem zawartym w tytule moich rozważań.

Życie typowego maturzysty, dajmy na to – humana, którym jestem od dwóch i pół roku, wygląda jak ciągła walka. Niestety, nie jest to potyczka rodem z „Władcy Pierścieni”, gdzie garstka dzielnych ludzi staje przeciwko setkom tysięcy orków z nadzieją, że uda im się odeprzeć atak władcy ciemności. Ja i wielu mi podobnych wiemy, że koniec przyjdzie – staramy się go jednak odsunąć w czasie. Zdajemy sobie sprawę, że w starciu z maturą skończymy prawdopodobnie jak oddział kapitana Millera w „Szeregowcu Ryanie”, czyli delikatnie mówiąc – marnie.

Trzecia klasa zaczyna się spokojnie. Każdy zdaje sobie sprawę, że egzamin za pasem, ale nikt się specjalnie tym nie przejmuje, bo „przecież to dopiero w maju”. Takie myślenie nie opuszcza nas do grudnia, kiedy uświadamiamy sobie, że już za miesiąc studniówka, a po niej zostaje nam jedynie sto dni, by upchnąć do głowy całą swoją 13–letnią wiedzę. Wtedy zaczyna się zmiana trybu życia, na proporcje: czas na naukę > czas na spanie, po kilku tygodniach nie dajemy już rady, poddajemy się, bo przecież matura nie może być taka trudna. Przychodzi bal studniówkowy, który na chwilę usypia naszą czujność – nieszczęsnych maturzystów, którzy w amoku przygotowań i dobrej zabawy zapominają o czekającej ich za rogiem, niczym Kuba Rozpruwacz, maturze. W niedzielne popołudnie budzimy się z masą świetnych wspomnień z minionego wieczoru i… poczuciem braku czasu, bo już tylko sto dni. Zaczynamy chłonąć tyle informacji i zapamiętujemy ogromne ilości danych w tak zawrotnym tempie, że dziwimy się sami sobie… szkoda tylko, że jest to wiedza bezużyteczna. W tym właśnie czasie zaczynamy zauważać mnóstwo rzeczy, np., że nasze ściany mają ten konkretny kolor, zastanawiamy się, dlaczego niebo jest niebieskie. Ja, zamiast uczyć się, po raz kolejny obejrzałem „Shreka”. Zrozumiałem już te wszystkie „żarty dla dorosłych”, z których śmiali się moi rodzice, a ja zastanawiałem się, co jest śmiesznego w tym, że „Królewna Śnieżka mieszkała z siedmioma krasnoludkami, ale utrzymywała, że nie jest łatwa”. Zjawisko tzw. strumienia psychologicznego, czyli ciągu myśli zajmujących nasz umysł, pojawiających się pod wpływem konkretnych bodźców, jest u nas podwójnie aktywne. Podczas nauki potrafimy odejść od biurka, żeby „zrobić sobie kawę” ok. godz. 16, a wracamy o 20, ponieważ nagle przypomniało nam się, że mieliśmy umówić się na kolejną godzinę jazd z instruktorem, przy okazji posprzątaliśmy jeszcze całą kuchnię, a po powrocie do pokoju zorientowaliśmy się, że jest tu ogromny bałagan, który – o dziwo – wcześniej nam nie przeszkadzał, ale przecież potrzebujemy do nauki odpowiednich warunków…

Obecnie jesteśmy na etapie tytułowych „dwóch miesięcy do końca”. Z jednej strony czujemy ulgę, a z drugiej strach, czasem nawet przerażenie, bo przecież maj zadecyduje właściwie o naszym przyszłym życiu, o trzynastu latach naszej edukacji. Godzimy się ze swoim losem niczym bohaterowie „Parszywej Dwunastki” – wiemy, że nie ma dla nas odwrotu. Powątpiewamy teraz, czy aby sposób nauczania jest odpowiedni, czy wiedza, którą z oporem pochłaniamy, rzeczywiście przyda nam się w przyszłym życiu, po co w ogóle ta cała matura? Jesteśmy teraz jak mędrcy – wiemy wszystko o wszystkim, z wyjątkiem tego, co jest nam potrzebne do zdania egzaminu. Czujemy się jak panowie swojego życia, pewni siebie, że przecież i tak to zdamy, że będzie łatwo, że żadne umiejętności nie są nam potrzebne – to wszystko pokazujemy w towarzystwie. W domowym zaciszu, jakby to powiedział mój dziadek, „sikamy w portki” i chcąc nie chcąc sięgamy do książek zawierających materiał, z którego podobno nigdy w życiu nie skorzystamy i którym tak otwarcie gardzimy, bo każdy z nas chce dla siebie jak najlepszej przyszłości.

Słowem podsumowania chciałem zwrócić się do „nie – maturzystów”, abyście nigdy nam nie ufali, kiedy odpowiemy, że przecież wcale się nie uczymy i niczego się nie boimy, że w trzeciej klasie „to w sumie jest łatwo” i że nie ma się czym przejmować. Wszystko to bzdury grubymi nićmi szyte. Boimy się, przygotowujemy na najgorsze i robimy w spodnie na potęgę.

Na koniec chciałem dodać, że wszystkie tytuły, które zawarłem w tym artykule, nie znalazły się tu przypadkiem. Polecam zapoznać się z nimi, ponieważ zawierają mnóstwo wątków, które mogą okazać się wybawieniem, kiedy nasza znajomość lektur zawiedzie. Poza tym są to bardzo przystępne dla typowego licealisty jakże wymagane „teksty kultury”.

 

Dawid Bednarczyk, kl. 3C