Kiedy jechałam autobusem do szkoły w pewien zwykły dzień, spotkała mnie niezwykła przygoda. Byłam spóźniona, moje sto złotych na bilet kierowca przyjął jako dobry żart (okazało się, że w autobusowej kasie nie wydają 98zł reszty). Pech, zrządzenie losu, niesłuszna karma. Jechałam na gapę, co prawda z duszą na ramieniu (lekcje rozpoczynałam historią z panem K.), jednak podekscytowana nielegalnością mojego położenia. Wyjęta spod prawa podziwiałam nowo odkrytą odwagę i buntowniczość własnego charakteru. Trwało to dwa przystanki, błogi stan młodej przestępczyni przerwał rozkoszny głosik cudu techniki, informujący o przybyciu boskich szeryfów transportu publicznego. Niezwykłe jak w jednej chwili cała odwaga opuszcza człowieka…

Stałam sparaliżowana, oczy oślepły, serce ucichło, a wyobraźnia rysowała dantejskie sceny mojego biednego końca. W tej chwili starsza pani podała mi mały kawałek papieru. Wybawicielka uśmiechnęła się przyjaźnie, skasowała drugi bilet i odeszła kilka kroków dalej. Jej miejsce szybko zajęły dwie przemiłe panie z niecnymi zamiarami. Kiedy opuściłam autobus, byłam pełna wiary w ludzi, pokój na świecie i wycieczki na Marsa. Rozpromieniona wesołością poranka, kupiłam gazetę w geście solidarności z zacnymi dziennikarzami tabloidów.

„Nie ma kompromisu ws. Trybunału”, „Minister X chce przywrócenia kary śmierci”, „Kto powstrzyma działania Prawa i Sprawiedliwości”, „Platforma Obywatelska dzieli naród” - fala złych wieści przygniotła mój optymizm.

W rocznicę 1050. rocznicy chrztu Polski, kiedy Prezydent RP spełnia rolę narodowej cebuli, wyciskając potoki łez z rodaków poruszonych uczenie spontanicznym przemówieniem o „korzeniach polskości” i „wierze w jedność narodu”, Sejm, rozgrzany do czerwoności, rzuca w siebie wrzaskliwe spojrzenia, niezawisły Trybunał walczy o niezależność, a ogłupiali widzowie dopingują jedną ze stron w przypływie nagłej życzliwości. Naród broni świętych racji popieranej partii, a jedność po cichu ucieka od zgiełku.

Skąd nienawiść i rozłam wśród tych, którzy tysiącami opłakiwali śmierć człowieka z Watykanu? Wspólnoty trzymających się za ręce i wzruszonych serc wytykają palcami każdy proch nędznej istoty, stojącej po drugiej stronie ideologii. A jeszcze tak niedawno walczono ramię w ramię z niesprawiedliwością poczynań rosyjskich czołgów… To były czasy! Kiedy wszyscy Polacy stali w jednej kolejce, a ich jedność była wzorem dla narodów.

Gdy już wyschła ostatnia łza, drugi człowiek bladł i bladł, aż przybrał kolor powietrza. Dobrobyt powalił polską solidarność; przyszedł, zmiażdżył i odszedł, pozostawiając uradowany naród w bagnie próżniaczego zaspokojenia konsumpcjonizmem. Jakoś szybko umierają idee... „Korzeń polskości” trwa do końca przemówienia, potem upada na bruk jak kartka uniesiona podmuchem, która w przypływie wrażeń chwili wierzy, że potrafi latać.

Jakże wiele wzniosłych słów wśród przeżywających zacną rocznicę chrztu Polski! „My Naród”, „My wierzący”, „My owczarnią Boga”. Nasze ambicje nazywania się „chrześcijanami” są zdecydowanie uzasadnione, przecież odwiedzamy te stare budowle, w których Święty Krzyż wbity w zimną posadzkę odurza atmosferą majestatycznej znikomości człowieka. Dumni Polacy chodzą do kościoła; oglądają obrazy, podziwiają witraże…, do czasu aż jakaś pobożna duszyczka przypomni im, że nie można być małżeństwem bez małżeństwa, aborcja jest zabijaniem, a uzależnienie to pogaństwo. Wtedy większość stwierdza, że jednak nie ma Boga (gdzieś zniknął w międzyczasie).

Polacy są kijem o dwóch końcach. Kwiatem, który pochyla łodygę względem słońca. Gdy pada deszcz, szukają rodaków, ich wrażliwych serc. Lecz gdy wiatr spłoszy chmury, wchodzą po głowach na szczyt, by zdobyć niebiańskie mury.

 

 

Dorota Łabędzka, kl. 2C

 

Źródło zdjęcia:

https://pixabay.com/pl/