Bestsellerowa (ponad 100 mln sprzedanych egzemplarzy) powieść E. L. James „Pięćdziesiąt twarzy Greya” od samego początku wywoływała wielkie emocje. Szybko zdobyła rzesze fanów, ale i przeciwników. Podobny los spotkał jej filmową ekranizację, której światowa premiera odbyła się 9 lutego 2015 roku. Książki ani filmu nie widziałam, a ten tekst nie będzie żadnego rodzaju recenzją. Zamieszanie wokół romansu Anastasii i Christiana uwydatniło niebywale częstą ludzką przypadłość, która niezmiernie mnie irytuje, a mianowicie – natarczywą chęć, by pokazać innym, że jest się lepszym, bo czyta się bardziej wartościowe książki, bo ogląda się ciekawsze filmy, bo chodzi się do teatru, bo ogląda się wystawy, na których za dzieło sztuki uznaje się trzy trójkąty o tym samym kolorze. Jednocześnie ci, którzy afiszują się ze swoją innością, zezwalają sobie na to, by oceniać nasze gusta i upodobania. Pytam: jakim prawem?

Próbowałam przeczytać powieść E. L. James, jednakże nie dotrwałam nawet do połowy i się poddałam, co było spowodowane tym, że książka ta została napisana dość słabym językiem. Czy cokolwiek straciłam? Nie wiem i się nie dowiem, bo wracać do tej książki nie planuję, filmu też raczej nie obejrzę, ponieważ zwyczajnie nie są to tematy, które by mnie interesowały. Ale też nie zamierzam, jak spora liczba osób, krytykować tej produkcji ani tych, którym się ona podoba. Wręcz przeciwnie – bardzo cenię sobie osoby, które otwarcie przyznają się do tego, że czytały powieść i że były w kinie, by zobaczyć ekranizację, a także mówią, że lubią Greya. Czy to cokolwiek zmienia w tym, w jaki sposób ich postrzegam? Absolutnie nie, ponieważ to ich wolny i świadomy wybór. A ci, którzy twierdzą, iż bycie fanem twórczości E. L. James świadczy o niskim ilorazie inteligencji, sami powinni jak najszybciej wykonać odpowiedni test, bo obawiam się, że jego wynik może być przerażająco niski.

Zastanawia mnie, co kieruje tymi, którzy za swój cel stawiają sobie zlinczowanie wspomnianej książki, którzy na każdym kroku piszą o tym, że to dzieło niskich lotów, że to porno dla mamusiek. Dobrze, nawet jeśli tak jest, to zasada jest prosta: nie interesuje cię to – nie czytasz. Ale nie, najwyraźniej trudno się do niej zastosować, bo wciąż słyszę komentarze typu: „Co?! Podoba ci się Grey? Boże, zmarnowałaś czas i pieniądze. Nie lepiej poczytać coś na poziomie?” i wiele innych. Jednak nikt nie zada podstawowego pytania: „Dlaczego ci się podobało?”. I sądzę, że faceci nie powiedzieliby, że chcą być jak Grey, a kobiety nie wyznałyby, że marzą o takim partnerze, takich doświadczeniach, bo tak naprawdę spora liczba widzów czy czytelników bierze się stąd, że niekiedy potrzebujemy literatury czy rozrywki taniej, prostej, by odpocząć od życia codziennego, by zapomnieć o problemach, które należałoby rozwiązać, by przez dwie godziny po prostu nie myśleć. Nabokova czy Hłaski nie czyta się po to, aby się rozerwać. Po dzieła tego typu autorów sięgamy, gdy oczekujemy, że lektura danej książki wniesie coś do naszego życia czy nawet je odmieni. Sięgamy po nie, ponieważ tematy w nich poruszane nas ciekawą i intrygują. Nie oszukujmy się, trylogia E. L. James nie ma na celu moralizowania czy edukowania kogokolwiek. Jednak czy to znaczy, że zasługuje jedynie na krytykę i styczność z nią powinna być powodem do wykluczenia społecznego? Skądże, ale wciąż są tacy, którzy tego nie akceptują, którzy zastanawiają się nad sukcesem czegoś, co określa się mianem chłamu wszechczasów. Oświecę was: tu nie ma żadnego fenomenu, żadnego rewolucyjnego odkrycia, a E. L. James nie przejdzie do historii jako pisarka (sądzę, że sama jest tego świadoma i doskonale zdaje sobie sprawę z jakości książki, którą napisała). Trylogia o Greyu sprzedała się w rekordowo wysokim nakładzie, spodobała się milionom, przez miliony jest krytykowana, ale bądźmy szczerzy, za jakiś czas zostanie zapomniana lub wyparta przez kolejny bestseller o wątpliwej wartości, co stało się chociażby z hitową sagą Stephanie Meyer, czyli ze „Zmierzchem”. Sytuacja wyglądała podobnie – ogromny sukces komercyjny, wysoka sprzedaż, powstawanie kolejnych części, ekranizacja filmowa, powszechna krytyka historii Belli i Edwarda oraz spektakularne zyski tych, którzy zainwestowali w tę serię. „Zmierzch” nie jest arcydziełem pod względem literackim, a jedynie niezbyt skomplikowaną opowieścią o miłości, która nie ma prawa zaistnieć. Schemat stary jak świat, prawda? Wręcz oklepany i tandetny, a mimo to zdobył fanów. Sama przeczytałam wszystkie części i obejrzałam każdy film z tej serii, robiąc to po to, aby, jak wcześniej wspomniałam, oderwać się od rzeczywistości, aby się nieco „odmóżdżyć”. Nie sądzę, aby zapoznanie się ze „Zmierzchem” w jakikolwiek sposób wpłynęło negatywnie na moją inteligencję czy gust, a wręcz przeciwnie – dzięki temu zrozumiałam sens istnienia takich dzieł. A ten, kto chociaż raz nie miał ochoty na to, by obejrzeć film czy przeczytać książkę o banalnej i pretensjonalnej fabule, niech od razu odłoży tę gazetkę, nie czyta dalej, tylko wróci do Sienkiewicza lub wybierze się do opery. :)

Prawie milion Polaków wybrało się już do kina na „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, co oznacza w Polsce rekord wszechczasów, jeśli chodzi o liczbę widzów podczas pierwszego weekendu. Sądzę, że wśród tych osób są także i ci, którzy przy każdej możliwej okazji krytykują książkę czy jej autorkę. Możliwe, że część z nich świetnie bawiła się w trakcie pokazu, ale za nic w świecie się do tego nie przyznają, a zapytani o to, co robili w miniony weekend, odpowiedzą, że czytali Nietzschego, bowiem przyznanie się do bycia fanem „Pięćdziesięciu twarzy Greya” zburzyłoby ich starannie dopracowany wizerunek.

Nieprawdą jest to, że o gustach się nie dyskutuje – uważam, że powinniśmy to robić, że powinniśmy poruszać tego typu tematy, wymieniać się spostrzeżeniami, podawać argumenty i kontrargumenty, ale nie mamy prawa do tego, by narzucać komukolwiek nasze poglądy, by nazywać idiotą tych, którzy zdecydowali się obejrzeć film z niższej półki, ponieważ sami możemy być uznani za idiotów, którzy na każdym kroku udowadniają, że są lepsi, bo nie czytali „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, tylko np. „Buszującego w zbożu”. Trylogii o Greyu nie tknęłam, a książkę J. D Salingera uwielbiam i wcale nie czuję się lepsza, ponieważ kontakt z kulturą każdego rodzaju nie powinien prowadzić do wywyższania się. Można przecież przeczytać wszystkie dzieła Szekspira czy znać na pamięć teksty Sokratesa, ale wciąż nie mieć niczego ciekawego do powiedzenia.

 

Daria Prygiel, kl. 3B

 

Źródło zdjęcia:

http://www.empik.com/piecdziesiat-twarzy-greya-james-e-l,p1052218795,ksiazka-p