Anthony de Mello

„…Myślałem, że gdy dotrę do końca, odnajdę granicę. Przecież tak wielu pragnie jej istnienia. Czy jest czymś niestosownym, że stary człowiek ma dość szukania? Tymczasem, zamiast odejść w jej ramiona, coraz częściej zatapiam wzrok w kominkowym żarze, wdycham z powietrzem zapach starych mebli, w ręku zaciskam mocniej swoje pióro i cofam myślami kroki do chwil, w których życie było pełniejsze…”

Zawsze je pisał. Odkąd pamiętam, nie rozstawał się tylko z dwiema wartościami; babcią i tym zniszczonym, skórzanym dziennikiem. Zastanawia mnie, dlaczego właśnie ja wydałam mu się odpowiednia na spadkobiercę tak cennej rzeczy… Przecież nawet mnie nie lubił. Tylko jeden raz cieszył się szczerze na mój widok. Wtedy, gdy zapytałam, czy całe życie spędził na bujanym fotelu. Cóż… miałam dwanaście lat. Odpowiedział: „Wiesz, malutka, kiedyś moje życie wyglądało zupełnie inaczej”. Gdy mówił, zauważyłam u dziadka niespotykane poruszenie. Rozsiadłam się więc wygodnie na kanapie i cierpliwie wyczekiwałam jego opowieści.

- Kiedy byłem w twoim wieku, rzeczywistość różniła się od tej dzisiejszej. Jednak nie tak bardzo jakbyśmy mogli przypuszczać… Wtedy właśnie pierwszy raz zacząłem rozmyślać. Wiedziałem, że rodzice nie są w stanie wyżywiać dłużej piątki dzieciaków. Postanowiłem więc opuścić niedługo rodzinę, stanąć na własnych nogach, by oni mogli utrzymać równowagę na swoich.

Wpierw rozdawałem gazetę. Było to wyjątkowe doświadczenie. Całe dnie przyglądałem się twarzą wielu tożsamości. Niektórzy zapracowani, inni przybici smutkiem, jeszcze inni zrezygnowani. Niewielu sięgało po gazetę. Chciałem wiedzieć, co jest przyczyną ich stanu. Nic nie mówili. Odchodzili tylko jeszcze bardziej przygwożdżeni. W końcu przestałem pytać, w zamian zacząłem uważniej obserwować. Kiedy śmiali się lub mrugali do mnie, podchodziłem i szczerząc zęby, podawałem gazetę. Wtedy najczęściej rozbrzmiewał sygnał. Coś brzdąkali, że nie mają czasu, że goni praca, która zresztą jest dla nich niedocenianym dobrodziejstwem i odchodzili. Znikali w wirze dróg innych osób. Ja natomiast miałem czas, by rozmyślać. Pewnego razu, gdy sygnał obwieścił koniec pracy, zacząłem tańczyć, śpiewać, figlować z młodymi pracusiami, tak ich wtedy nazywałem. Akcja „śmiech” trwała dwa tygodnie i sprawiała niektórym wiele radości. Potem zgarnęła mnie milicja, zarzucili zakłócanie porządku w mieście. Straciłem robotę, miałem wtedy piętnaście lat. Nie uśmiechało mi się szukać kolejnej, tym bardziej, że z brudem w papierach i tak nigdzie by mnie nie przyjęli. Tułałem się więc po starych, żydowskich kamienicach. Od wojny nikt do nich nie zaglądał, ludzie boją się tego miejsca, do dziś nie wiem dlaczego.

Tam, zacząłem się zastanawiać jeszcze więcej. Ciągnąłem biedę trzydzieści sześć lat. Spotkałem wtedy wiele osobowości. Najbardziej intrygowali mnie „odrzuceni”. Byli to moi współlokatorzy, bardzo dojrzali młodzieńcy. Mówili dużo o braku sensu istniejącej rzeczywistości, ludzi pracujących nazywali „oswojonymi”, sami zaś bardzo cenili swoją wolność. Lubiłem ich obserwować. Oni, nie wiedzieć czemu, lubili mnie. Czasem przynosili konserwy, koce, czasem nawet pieniądze. Nigdy nie pytałem ich, skąd mają… bo i po co?

Zauważyłem w nich zmianę już po upływie pół roku. Przestali się śmiać, trochę nawet zaczęli przypominać pracusiów z czasów, gdy roznosiłem gazety. Nie figlowali, nie rozważali, nie apelowali… W ogóle zaczęli żyć sami, pod tymi swoimi dużymi kapturami. Zbliżała się zima, a mnie powoli opuszczały siły. Nie trudziłem się więc, by wzbudzić w nich radość.

Najbardziej martwiła mnie sytuacja Antka. Chłopak trafił tu z ulicy, dwa lata po moim osiedleniu w kamienicach. Miał dwadzieścia lat, na karku milicję i dwie ofiary. Bardzo dbał o mnie, często też przychodził rozmawiać. Ceniłem sobie jego towarzystwo, na ogół byłem samotnym wędrowcem. To on zapoznał mnie z twoją babcią, która wiedziała najlepiej, jak o mnie zadbać… Antek zaś wciąż miał pod górkę. Kiedy jego sprawa ucichła, zaczęły się narkotyki.

Mój ostatni grudzień w kamienicach przepełniały rozważania. Wtedy zastanawiała mnie śmierć. Zima była sroga, a ja już nie ten co dawniej. Chciałem wiedzieć, co jest po śmierci… tak na wszelki wypadek. Jednak nie przestałem obserwować. Antek wciąż mnie wtedy odwiedzał. Pomagał, czasem również pozwalał sobie na upust nagromadzonych niezrozumień. W takich chwilach przeraźliwie krzyczał. Informował, że ma dość, że to wszystko nie jest tak, jakby chciał, że nie znosi siebie, że nie znosi świata… Na koniec stwierdzał, że nie znosi wszystkiego. Pytałem go, czego by sobie życzył. Odpowiadał: „Wolności”.

Tak… on mi wskazał odpowiedź. Jednak kiedy ją poznałem, wolałem cofnąć czas, żyć w tej błogiej nieświadomości. To, że odkryłem, jak mnóstwo jest ofiar śmierci, nie przyniosło spokoju. Przecież, Antek, mój ulubiony mówca, jego zakapturzeni koledzy, a nawet smutni pracusie, którym tak starałem się umilić szarą codzienność, są jednymi z nich. Świadomość, że oni wszyscy pomarli…

W tym miejscu przerwałam dziadkowi. Przyznałam, że nie rozumiem.

- Widzisz wnusiu, człowiek jest istotą bardzo lękliwą. Boi się śmierci, a jednocześnie zabija swoją indywidualność każdego dnia. Wciąż nie rozumiesz? Pomyśl, jak często chcesz coś zrobić, coś powiedzieć. Z pewnością masz również własne przemyślenia, którymi pragniesz się kierować.

A teraz pomyśl o tych wszystkich razach, kiedy robiłaś coś „bo tak wypada”, „trzeba” lub właśnie „nie wypada”. Za każdym razem, gdy przemyślenia trafiały do kosza na rzecz chwilowego wymogu, umierała kolejna część twojej tożsamości. Wnusiu, musisz wiedzieć, że to, co myślisz, nie jest tobą. W ogóle; ciebie nie ma. Ponieważ jesteś tworzona. To, jak zachowasz się w takiej czy innej sytuacji, maluje twój obraz. Możesz wybrać obronę prawdy o sobie, swojej tożsamości. Możesz również odpuścić, wybrać prostszą trasę. Kierując swoje życie drugą drogą, wiedz, że odkryjesz, czym jest śmierć prędzej niż ja.

Przestraszyłam się wtedy dziadka nie na żarty. Potrząsnęłam gwałtownie głową i wybiegłam z jego pokoiku. Ciekawe co on sobie o mnie pomyślał… Westchnęłam głęboko, wertując kartki dziennika na ostatnią stronę.

„…Moja przygoda dobiegła końca. Chcąc, nie chcąc, muszę oddać pióro w ręce kogo innego. Siedemdziesiąt osiem lat… Niepodobne. A ile razy przez ten czas szukałem istniejącej granicy, walczyłem z presją ciążących wymagań, przegrywałem i nabierałem wiatru w żagle. Aż dożyłem lat, kiedy los ukazał mi, jak słabym i poranionym jestem człowiekiem. I pomyśleć, że właśnie w tym miejscu odnajduję swoją Arkadię. Granicę, której nikt dotąd nie zmierzył.”

 

Dorota Łabędzka, kl. 1C