Ostatnio miałam przyjemność obejrzeć serial stworzony na podstawie gry „The last of us”. Szczerze, spodziewałam się czegoś dobrego, a dostałam coś jeszcze lepszego.

Serial ten jest świetną adaptacją gry, jednak jest przystosowany do oglądania, nie kierowania postacią, dzięki czemu wiemy tylko to, co twórcy chcą nam pokazać. Jest to mini serial zamykający się w paru odcinkach. Nie dostajemy zbyt długiej historii, by przedstawić wszystko od deski do deski. Mamy przyjemność obejrzeć zwięzłą część wydarzeń, które razem z retrospekcjami tworzą wspaniały serial.

Serial przedstawia historię Joela Millera, mężczyzny, który na początku pandemii strasznego grzyba zmieniającego ludzi w potwory stracił to, co było dla niego najważniejsze. To sprawiło, że stał się oschły i stracił cel w życiu. Wiele lat później los zesłał mu jednak nową szanse: musiał dostarczyć 14-letnią dziewczynkę do oddalonego miasta, pokonując z nią wszelkie napotkane przeszkody – a jest ich niemało. Tak zaczyna się historia Joela i Ellie (wspomnianej dziewczynki).

Sama grałam wcześniej w tę grę i widzę, że parę szczegółów zostało pominiętych, jednak to, co najważniejsze, zostało. Bardzo dobrze twórcy serialu streścili w paru odcinkach to, co graczom zajęło o wiele więcej czasu. Twórcy zadbali jednak o to, by fani gier mieli frajdę oglądania, dodając w serialu kultowe sceny czy dialogi z gry. Czasem były one zmienione na potrzeby sytuacji, jednak miały podobne znaczenie. Reżyser nie mógł w końcu przenieść scen z konsoli do filmu. Sam klimat ujęć czy idealnie odtworzone tło mogły jednak dawać wrażenie, że faktycznie jest to element przejęty z gry. Ponadto, dostajemy sceny, których nie było w grze – przykładowo rozwój relacji bohaterów w 3. odcinku. Jest to więc ciekawe rozszerzenie znanego graczom świata. Czasami jednak te historie są aż nazbyt rozwinięte – chciano streścić długą historię, ale dodać też długie retrospekcje, przez co ucierpiały sceny z głównym duetem. Mimo iż to na nim opiera się serial, scen z jego udziałem było czasem za mało. Twórcy bardzo dobrze przedstawili przygody innych bohaterów, jednak – według mnie – mogli rozszerzyć serial o dodatkowy odcinek pokazujący jeszcze lepiej relacje Joela i Ellie.

Najwięcej kontrowersji wywołała jednak obsada TLOU. Pedro Pascala pokochał niemal każdy, jednak inaczej było w związku z obsadzeniem Belli Ramsey w roli Ellie. Ludzie bardzo krytykowali ten wybór, gdyż wyglądem nie przypomina ona pikselowej bohaterki. Negatywne opinie pojawiły się jeszcze przed premierą serialu – niesłusznie, ponieważ aktorka zagrała swoją rolę fenomenalnie. Nadała postaci oczekiwanego charakteru, a jej zachowanie idealnie wpasowuje się w wyobrażenia wystraszonej, ale twardej dziewczyny, która wiele przeszła. Według mnie, Bella wczuwa się w historię Ellie i odgrywa ją, jakby faktycznie nią była. Ponadto, bardzo dobrze dogaduje się z serialowym Joelem, więc ich ekranowa relacja ojciec-córka wypadła o wiele bardziej realistycznie.

Serial na pewno wygląda inaczej niż gra. W grze musimy walczyć częściej z zombie, gdyż jest to nieodłączny element gry przygodowej. W serialu twórcy skupili się bardziej na pokazaniu relacji międzyludzkich w dobie apokalipsy, więc potworów pojawia się o wiele mniej, co może zawieść tych, którzy liczyli na dobry film akcji.

Wielkim walorem serialu jest muzyka – genialnie wpasowująca się w klimat, o idealnych przejściach, nadająca emocje smutnym scenom lub powodująca napięcie w odpowiednich momentach. Do każdego elementu serialu jest coś specjalnego, co powoduje ciarki na plecach i jeszcze bardziej zachęca do oglądania. Jeśli planujecie obejrzeć ten serial, zachęcam, by chociaż przez chwilę skupić się na muzyce.

Podsumowując, jeśli słyszeliście o „The Last of us” i was to zachęciło, ale nie przepadacie za graniem w gry, warto dać szansę serialowi. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie. Może ostatecznie będziecie sami chcieli przejść przez wszystkie wydarzenia z perspektywy bohaterów gry?

Aleksandra Gruszka, kl. 2C